Wojciech Kawiński - CieńW tym, zniekształconym świecie, próbowałeś ocalić własną twarz, ale to niemożliwe. Dlatego jesteś cieniem siebie wczorajszego.
Mówiło się o nim wiele rzeczy.
Według niektórych, zrodzili go Bogowie. Stary Eremias, Bóg
Wojny, miał być ponoć jego ojcem. To po nim miał odziedziczyć biegłość w mieczu
oraz bezwzględność. Matką zaś miała być Peleona – Bogini Śmierci. Jej darem dla
niego miałaby być bezwzględność, zupełny brak litości jaki później okazywał.
Inni sądzili, że był tak naprawdę czarnoksiężnikiem, który
żył od ponad tysiąca lat. Poświęcić miał pół żywota, by zakląć miecz na swych
barkach, dzięki czemu ostrze miało samo walczyć, poruszać ręką mimo woli
posiadacza.
Kolejni myśleli, iż z grobu wstał Mekhear – największy
rycerz, jakiego widział świat, a który przed śmiercią postradał zmysły. Bogowie
skazali go na powtórne życie, w którym winien odkupić swoje grzechy.
Jakakolwiek byłaby prawda, każdy zgadzał się co do
jednego.
Przybył pod osłoną nocnej burzy, z gór.
●
Drzwi do karczmy rozwarły się. Towarzyszyło im skrzypienie
zardzewiałych zawiasów. Do środka, wolnym krokiem, wszedł wędrowiec. Błysnął na
zewnątrz srebrny zygzak błyskawicy, rozświetlając przy okazji posturę
nieznajomego na mgnienie oka. Błysnął kawałek stali na jego plecach, będący
rękojeścią miecza ukrytego za dębową pochwą. Wtedy widać było, jak ogromne
ostrze niósł zakapturzony. Sama postać otulona była szczelnie płaszczem.
Głęboko w kapturze skrywała się twarz wędrowca.
Nieznajomy stanął przed grubym karczmarzem tak blisko,
że dzieliły ich tylko zręby szynkwasu. Goście,
zebrani w karczmie, ucichli.
- Co podać?
- Piwa i dobrą strawę – głos nieznajomego brzmiał młodo i
był bardzo doniosły – Macie wolną izbę?
- Ano mamy – odparł karczmarz podając zakapturzonemu
gliniany kufel pełen ciemnego płynu.
- Ile za nocleg?
Karczmarz nie zdołał odpowiedzieć na to pytanie, gdyż
zaskrzypiały zawiasy. W progu stanął niemłody jegomość, w ubrudzonym i
połatanym ubraniu.
- Ratuj się kto może! – wykrzyczał – Przybyli!
Goście ożywili się. Część wpadła w czarną rozpacz, gdy
inni rzucali grube mieszki, pełne ciężkich, srebrnych monet. Co niektórzy, a
było ich może z niecały tuzin, chwycili topory w dłonie i planowali kupą wyjść
na podwórze. Rżenie koni jednak ostudziło ich zamiary.
- Co tu się dzieje? – spytał w końcu nieznajomy.
Ten sam starzec, którzy wywołał zamęt w karczmie, stanął
twarzą w twarz z wędrowcem.
- Od ponad roku, co pełnię księżyca, przyjeżdżają tutaj
ludzie o niedźwiedzich chorągwiach, wymuszających na nas daninę – począł –
teraz przybyli znowu, a wioska biedna, plony w tym roku marne. Ich tam z trzy
tuziny, jak nie więcej. Informowaliśmy, kogo się dało, ale odpowiadała nam
głucha cisza. Królestwo ma ważniejsze sprawy na głowie i ja to rozumiem…
- Do diabła z tobą, starcze! – ryknął rudy wąsacz, jeden z
tych, którzy porwali za topory – królestwo to, królestwo tamto. Gdy będziesz
czuł stal w rzyci, również będziesz dumał, że twe życie nic nie wart w obliczu
tego, ile może stracić jakieś tam królestwo? Król królem, ale po sprawiedliwość
to my sami musimy sięgać!
- Zmysły żeś postradał Żiżka – wtrącił się inny mężczyzna,
barczysty, przypominający mnicha – Prędzej to nas pozabijają, niźli my ich.
- A kto mówił – odparł wąsacz – że my to bez wsparcia mamy
robić? Hej, Jurko! Leć no tylnymi drzwiami! Tam w stajni jest mój ogier. Wyjedź
od strony brodu i cwałuj na zachód. Tam się ktoś musi kręcić!
Młody chłopak, siedzący w kącie, poderwał się na nogi i
pędem wybiegł. Nieznajomy spoglądał przez ten czas na drzwi. W końcu odpiął
rzemień z pochwą miecza i dobył go. Ostrze było wyszczerbione z obu stron,
przypominały długi rząd zębów. Przy samym jelcu znajdował się granatowy
kryształ, wielkości pestki moreli. Wędrowiec skierował się na podwórze, z
którego zaczęły dochodzić niepokojące krzyki.
- Zostańcie tu i, cokolwiek by się nie działo, nie
wychodźcie na zewnątrz – rzekł im, nim opuścił karczmę.
A potem do ich uszu dotarły odgłosy walki. Najpierw były
to okrzyki wściekłości, połączone ze szczękiem żelaza. Później przerodziły się
w ryki rozpaczy, słychać było świst powietrza, dźwięk ciętej, ludzkiej skóry.
Drzwi do karczmy otworzyły się raz jeszcze, lecz stał w
nich tylko żołnierz w pancerzu z niedźwiedzim herbem na piersi. Nie zrobił
dwóch kroków, a upadł, topiąc się w kałuży własnej krwi. Mężczyźni przełamali
strach i wyszli.
A tam czekał na nich nieznajomy. Opierał się o sosnę,
rosnącą w centralnej części osady. Wokół niego leżały trupy. Trzy tuziny
posiekanych i przekłutych na wylot ludzi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz