poniedziałek, 27 maja 2013

Mortis


Stała tam, taka niewinna
Z imieniem, dla mnie bezimienna
Czerwone do złości włosy
Zwinęła w warkocz, niczym zboża kłosy
Stała tam, taka jedna
Charakterem płomienna
Stała kobieta o ciemnych oczach
Wypowiadała się w pięknych słowach
Ale znikła. Słów nie użyła
Mój męski honor splamiła
Szukałem jej tydzień, miesiąc
Rok, gdy, sam ze sobą się żrąc
Biłem się ze wspomnieniami każdej nocy
Wspomnieniem bezbronności, gdy wołała pomocy
Bolą wspomnienia każdej konwersacji
Wstyd mi teraz, że nie miałem racji

Stała tam, czekała na mnie
Mój blask przy niej blednie
Zaśmiała się, jak miała w zwyczaju
I już razem wstąpiliśmy do raju

piątek, 10 maja 2013

Dziesiąty Miecz: Prolog





W tym, zniekształconym świecie, próbowałeś ocalić własną twarz, ale to niemożliwe. Dlatego jesteś cieniem siebie wczorajszego.
       Wojciech Kawiński - Cień




Mówiło się o nim wiele rzeczy.
Według niektórych, zrodzili go Bogowie. Stary Eremias, Bóg Wojny, miał być ponoć jego ojcem. To po nim miał odziedziczyć biegłość w mieczu oraz bezwzględność. Matką zaś miała być Peleona – Bogini Śmierci. Jej darem dla niego miałaby być bezwzględność, zupełny brak litości jaki później okazywał.
Inni sądzili, że był tak naprawdę czarnoksiężnikiem, który żył od ponad tysiąca lat. Poświęcić miał pół żywota, by zakląć miecz na swych barkach, dzięki czemu ostrze miało samo walczyć, poruszać ręką mimo woli posiadacza.
Kolejni myśleli, iż z grobu wstał Mekhear – największy rycerz, jakiego widział świat, a który przed śmiercią postradał zmysły. Bogowie skazali go na powtórne życie, w którym winien odkupić swoje grzechy.
Jakakolwiek byłaby prawda, każdy zgadzał się co do jednego.
Przybył pod osłoną nocnej burzy, z gór.


Drzwi do karczmy rozwarły się. Towarzyszyło im skrzypienie zardzewiałych zawiasów. Do środka, wolnym krokiem, wszedł wędrowiec. Błysnął na zewnątrz srebrny zygzak błyskawicy, rozświetlając przy okazji posturę nieznajomego na mgnienie oka. Błysnął kawałek stali na jego plecach, będący rękojeścią miecza ukrytego za dębową pochwą. Wtedy widać było, jak ogromne ostrze niósł zakapturzony. Sama postać otulona była szczelnie płaszczem. Głęboko w kapturze skrywała się twarz wędrowca.
Nieznajomy stanął przed grubym karczmarzem tak blisko, że  dzieliły ich tylko zręby szynkwasu. Goście, zebrani w karczmie, ucichli.
- Co podać?
- Piwa i dobrą strawę – głos nieznajomego brzmiał młodo i był bardzo doniosły – Macie wolną izbę?
- Ano mamy – odparł karczmarz podając zakapturzonemu gliniany kufel pełen ciemnego płynu.
 - Ile za nocleg?
Karczmarz nie zdołał odpowiedzieć na to pytanie, gdyż zaskrzypiały zawiasy. W progu stanął niemłody jegomość, w ubrudzonym i połatanym ubraniu.
- Ratuj się kto może! – wykrzyczał – Przybyli!
Goście ożywili się. Część wpadła w czarną rozpacz, gdy inni rzucali grube mieszki, pełne ciężkich, srebrnych monet. Co niektórzy, a było ich może z niecały tuzin, chwycili topory w dłonie i planowali kupą wyjść na podwórze. Rżenie koni jednak ostudziło ich zamiary.
- Co tu się dzieje? – spytał w końcu nieznajomy.
Ten sam starzec, którzy wywołał zamęt w karczmie, stanął twarzą w twarz z wędrowcem.
- Od ponad roku, co pełnię księżyca, przyjeżdżają tutaj ludzie o niedźwiedzich chorągwiach, wymuszających na nas daninę – począł – teraz przybyli znowu, a wioska biedna, plony w tym roku marne. Ich tam z trzy tuziny, jak nie więcej. Informowaliśmy, kogo się dało, ale odpowiadała nam głucha cisza. Królestwo ma ważniejsze sprawy na głowie i ja to rozumiem…
- Do diabła z tobą, starcze! – ryknął rudy wąsacz, jeden z tych, którzy porwali za topory – królestwo to, królestwo tamto. Gdy będziesz czuł stal w rzyci, również będziesz dumał, że twe życie nic nie wart w obliczu tego, ile może stracić jakieś tam królestwo? Król królem, ale po sprawiedliwość to my sami musimy sięgać!
- Zmysły żeś postradał Żiżka – wtrącił się inny mężczyzna, barczysty, przypominający mnicha – Prędzej to nas pozabijają, niźli my ich.
- A kto mówił – odparł wąsacz – że my to bez wsparcia mamy robić? Hej, Jurko! Leć no tylnymi drzwiami! Tam w stajni jest mój ogier. Wyjedź od strony brodu i cwałuj na zachód. Tam się ktoś musi kręcić!
Młody chłopak, siedzący w kącie, poderwał się na nogi i pędem wybiegł. Nieznajomy spoglądał przez ten czas na drzwi. W końcu odpiął rzemień z pochwą miecza i dobył go. Ostrze było wyszczerbione z obu stron, przypominały długi rząd zębów. Przy samym jelcu znajdował się granatowy kryształ, wielkości pestki moreli. Wędrowiec skierował się na podwórze, z którego zaczęły dochodzić niepokojące krzyki.
- Zostańcie tu i, cokolwiek by się nie działo, nie wychodźcie na zewnątrz – rzekł im, nim opuścił karczmę.
A potem do ich uszu dotarły odgłosy walki. Najpierw były to okrzyki wściekłości, połączone ze szczękiem żelaza. Później przerodziły się w ryki rozpaczy, słychać było świst powietrza, dźwięk ciętej, ludzkiej skóry.
Drzwi do karczmy otworzyły się raz jeszcze, lecz stał w nich tylko żołnierz w pancerzu z niedźwiedzim herbem na piersi. Nie zrobił dwóch kroków, a upadł, topiąc się w kałuży własnej krwi. Mężczyźni przełamali strach i wyszli.
A tam czekał na nich nieznajomy. Opierał się o sosnę, rosnącą w centralnej części osady. Wokół niego leżały trupy. Trzy tuziny posiekanych i przekłutych na wylot ludzi.