Być może
uciekał już tak długo, że zapomniał, jak wygląda poranek normalnego człowieka.
To uczucie, normalność, było od niego oddalone niczym słońce oddalone od najdalszej
w galaktyce gwiazdy. Czasami był nawet skory do stwierdzenia, że nie pamięta dawnego
życia, tego kiedy budził się co piękny poranek ze spokojem w oddechu. Bez
gwałtowności dnia dzisiejszego, która nawet mu już nie przeszkadzała. To ona
stała się nawet dla niego naturalnością.
Obudziły go
promienie słońca. Odbijały się w rozbitym szkle popękanych na podłodze butelek.
To było przyjemne. Za przyjemne. Po chwili jego umysł, o ile to co miał
wewnątrz siebie można nazwać umysłem, zastanawiał się, czy aby na pewno tak
czuje się przyjemność. Co to w ogóle jest przyjemność? Czy jest to poczucie
bezpieczeństwa? A co to jest bezpieczeństwo? Co określa granicę bezpieczeństwa?
Jaka jest jego definicja?
Wstał. Widział
w kawałkach rozbitego lustra swą głuchą i ślepą twarz. Twarz nikogo wszystkich.
Bo kim on był dla tej pustyni emocji, jaką stała się ziemia? Wszystkim jako
ostatni przedstawiciel najbardziej niewdzięcznego, brutalnego, bestialskiego,
zwyrodniałego gatunku. Nikim, jako ostatni przedstawiciel najbardziej
niewdzięcznego, brutalnego, bestialskiego, zwyrodniałego gatunku.
Kimkolwiek by
nie był, jak każda żywa istota miał w sobie taką inną małą istotkę, która
szeptała, że nazywa się dusza, a czasami sumienie, a jeszcze czasami instynkt.
To ona podpowiadała mu, co powinien zrobić. Teraz ta mała istotka mówiła, by
poszedł coś zjeść. Tak więc poszedł. Po drodze rozmawiał z małą istotką. Była
jedyną jego towarzyszką. Ale czy taka istotka faktycznie może być towarzyszką?
Czy towarzyszka to przypadkiem nie osoba, która idzie z tobą nie dlatego, że
jest przywiązana, a dlatego, że jest to jej własna, nieprzymuszona wola? A jak
więc nazwać małą istotkę, która wszak była dla niego na tyle miła, że spędzała
z nim czas, ale jeśli, podkreślam jeśli, robiła to tylko dlatego, że nie mogła
udać się w swoją drogę? A co jeśli ona tak naprawdę go nienawidziła? Co jeśli
była zmyślnym kłamca obietnic, politykiem o nieszczerej twarzy? Tego nie mógł
wykluczyć.
Zjadł.
Pierwszy raz zjadł więcej niż kromkę chleba. Do śniadania dołożył malutką kosteczkę
żółtego sera. Popił wodą. Mała istotka mówiła mu, że powinno mu to smakować. Nie
wiedział, czy smakował. Co to był smak? Jakieś odczucie, tyle pamiętał. Zmysł? Nie
wiedział, co to zmysł. Nie wiedział za wiele.
Ostatni raz
zadał pytania, zdobywał tą niematerialną wartość jaką była wiedza, gdy był młody.
Miał może dwanaście lat. A może dwadzieścia? Potem rozpoczęła się wojna. Był za
mały, by ta dwójka większych osób, na których chyba mówiło się rodzice,
powiedziała mu, dlaczego wojna wybuchła. A potem i rodziców nie było. Pewnego
dnia po prostu obudził się i nikogo nie było. Ani ciotek, ani wujów, ani mam,
ani tatów, ani żadnej innej osoby. Nie było kolegów z boiska, Anki z ósmego
piętra, na którą jego matka mówiła „szmata”. Nie było nikogo. Był tylko on i
mała istotka.
W końcu
wstał. Chciał pójść na spacer.
Bloki, kiedyś
pełne tych samych próżnych, dumnych, pysznych, nikczemnych i brutalnych bestii były
puste. Wiedział, że nikt nie wyjdzie z za rogu by na niego nakrzyczeć. Bloki
nie były już blokami jako blokami. Bloki, te stare bloki były pękniętymi
graniastosłupami. Zlepkiem metalu, kamieni, masy i innych potrzebnych do
zbudowania ich materiałów. Były „blokami”, ale nie blokami, bo nie miały w
sobie tego, co te bloki miały przed wojną. „Bloki” nie były blokami, bo nie
miały życia.
Jednak mimo
że nie miały życia, można było po nich chodzić. Chodzenie po schodach uważał za
jeden z najlepszych zabójców czasu. I pewnie kolejny dzień spędził by w tych nieblokach,
chodząc schodek po schodku, metr po metrze, piętro po piętrze, raz szybciej raz
wolniej, gdyby nie przypadek.
Postanowił
zobaczyć mieszkanie. Nie wiedział, czemu nie wszedł tam wcześniej. Mała istotka
nigdy nie mówiła mu, by to zrobił. Z drugiej strony, mała istotka nie mówiła mu
nigdy, by tego nie robił.
Uchylił
drzwi. Skrzypienie długo nieoliwionych zawiasów rozniosło się po pomieszczeniach.
Na podłodze walały się zdjęcia. Dwie piękne kobiety. Jedna miała włosy jasne,
druga ciemne. Kolorów już nie rozpoznał.
Szedł dalej.
Widział kij
do baseballa pod lustrem, w łazience, z otwartej pralki wystawało ramiączko
sukienki. Kilka razy trafił na przyrządy lekarskie, w kuchni lodówka oblepiona
była serduszkami. I wreszcie trafił na najbardziej niespodziewane zjawisko. Z
tym przedmiotem spotkał się dawno, dawno temu, w zamierzchłych czasach
beznadziejnej udręki, jaką była szkoła.
Na stole w
salonie leżała książka.
Była gruba i
duża. Przeczytał tytuł. Ogniem i Mieczem
Henryka Sienkiewicza. Otworzył na pierwszej lepszej stronie. Ilustracja
przedstawiała rosłego mężczyznę, z wąsami i brodą. Kłaniał się innej postaci.
Kobiecie. Bardzo pięknej kobiecie. Obok był jego monolog. On uchwycił fragment:
Co ty mnie uczyniła ne znaju, ale to
znaju, że jeśli ja tobie nieszczęście, to i ty mnie nieszczęście. Żeby ja
ciebie nie pokochał, byłby ja wolny jak wiatr w polu i na sercu swobodny, i na
duszy swobodny. Pokochał? Co to znaczy pokochał? Co to za uczucie? Co
oznacza, że kogoś się pokochuje? Jak człowiek się pokochuje?
Wziął książkę
ze sobą. Postanowił, że musi znaleźć odpowiedź na to pytanie.
Wyszedł więc.
Szedł pustymi jak głowa człowiecza ulicami. Rozmyślał nad cytatem, który
przeczytał. Nie wiedział czemu, ale wydawał mu się jakiś wyjątkowy. Jakiś specjalny.
Warty zapamiętania.
Po raz
pierwszy od dawna opuścił osiedle.
Warszawa była
opuszczona jak dusza depresyjnego lwa. Miała przez to w sobie swego rodzaju
czar. Porośnięte bluszczem budynki, popękane ściany, szklane ulice, pokryte drobnymi
kawałkami okien.
Szedł w dół
ulicy aż natknął się na jedyny, dobrze zachowany budynek. Zdobił go złoty szyld
„Księgarnia”. Wszedł do środka. Tam czekało na niego tysiące książek. Były
pełne kolorów. Powoli coś do niego wracało. Jak gdyby dziecko przyłoży do
planszy jego umysłu dawno zagubiony ułamek puzzli. Nazywał kolory na nowo.
Czarny, czerwony, niebieski, zielony, żółty, pomarańczowy i inne. Wyjął
pierwszą lepszą książkę. I czytał, niczym dziecko.
Książka była
o rycerzu, który by uratować kobietę, którą uważał za coś pokroju własną własność,
oddał duszę diabłu. Opowieść skończyła się w momencie, gdy rycerz popełnia
samobójstwo, gdyż widzi, że nie udało mu się uratować ukochanej, właśnie na
skutek owego paktu z diabłem.
Następna
historia była o wędrowcu, który utracił własny kraj. Błąkał się on po świecie,
nasłuchując historii innych ludzi. Pewnego razu spotkał kobietę. Na początku
się kłócili. Bardzo nawet należało by powiedzieć. Jednak gdy pewien zły
człowiek porwał kobietę, wędrowiec pierwszy rzucił się na ratunek. Potem
stwierdził, że robi to dlatego, że kocha porwaną dziewczynę.
Kolejna
książka opowiadała historię kobiety sprzedającej swoje ciało za pieniądze. Była
zmuszona do tego ze względu na trudną sytuację życiową. Straciła rodziców.
Jednak sytuacja się zmienia, gdy poznaje mężczyznę. Przyszedł do niej ranny.
Pomogła mu. Okazało się, że był mordercą. Mężczyzna pokazywał jej analogię
między ich zawodami. Potem historia opowiada o tym, jak pomagają sobie i jak
rodzi się między z nimi więź.
Zamknął
ostatnią książkę.
Płakał.
Rozumiał już.
I nie chciał przez to rozumieć.
Czuł się
pusty. Jego życie, barwy jego życia, były monochromatyczne, szare, pesymistyczne.
Był samotny, nie wiedział o tym. Mała istotka nie mogła go przed tym uchronić.
Był sam. A ile człowiek może wytrzymać samemu, zwłaszcza, gdy dowiedział się,
co stracił?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz